"Włoskie szpilki" Magdaleny Tulli to opowieść o nieuchronnej winie wpisanej w rodzicielstwo. Bardzo wyeksploatowany temat i konwencję rodem z psychoterapeutycznej kozetki pisarka traktuje jednak w tak niebanalny sposób, że lektura przynosi ulgę.
Zaryzykuję tezę, że ta książka może wzbudzać skrajne emocje. Większość facetów (nawet tych, którzy się znają) pewnie odłoży ją po pierwszej stronie i skomentuje, że to trochę bardziej górnolotne, ale wciąż menstruacyjne blubry. A może menopauzalne? Młode kobiety (te, ktore nie pamiętają już czasów PRL-u, ich data urodzenia oscyluje w okolicach Okrągłego Stołu) pewnie się rozczarują, że nie ma w tej książce baśniowego happy-endu. Jeśli natomiast "Włoskie szpilki" trafią do kogoś, kto: 1. Dorastał w peerelowskiej szarzyźnie; 2. Ma niepohamowaną skłonność do roztrząsania cierpień swojego dzieciństwa; 3. Kojarzy szkołę z miejscem, w którym odbywał się rytuał łamania indywidualności (czytaj: proces socjalizacji) 4. Lubi sprawnie napisane książki - jest duża szansa, że będzie mu dane głęboko ją przeżyć.
Magdalena Tulli przyzwyczaiła nas do prozatorskich eksperymentów. Wszystkie książki podpisane jej nazwiskiem (włącznie z najnowszą) zostały nominowane do nagrody Nike. Kto czytał "Sny i kamienie", ten pamięta, jak bardzo odrealniona, poetycka, niełatwa była to proza. Tulli uwielbia zabawy formalne: z podmiotem w tekście, z perspektywą narracyjną, ze światem przedstawionym. I z całym tym bagażem świadomości warsztatowej pisze "Włoskie szpilki". A że jest to powieść (?) autobiograficzna, czytelnik znów powinien się spodziewać zakrętów, które przysłonią mu tożsamość bohaterki i autorki; czy będzie to zabawa z jej imieniem, czy zmiana typu narracji - są tym zbiorze opowiadań (?) właściwie wszystkie jej rodzaje. Czy to naprawdę potrzebne, by za historią tej kobiety/dziewczynki stał mój pisarski autorytet? - zdaje się pytać Tulli. Nie bądźmy plotkarzami. Udajmy, że nic nas to nie obchodzi.
Tak się złożyło, że zaczęłam czytać „Włoskie szpilki” zaraz po tym, jak skończyłam „Los utracony”. Z głową pełną myśli o tym, jak literatura radzi sobie z Shoah, wskoczyłam w opowieść, która nie odbiega daleko. Bo przecież – przekonuje Tulli – nie trzeba urodzić się najpóźniej w latach czterdziestych XX wieku, żeby nosić w sobie brzemię Zagłady. Wystarczy urodzić się w Polsce. Ona odziedziczyła je po matce – więźniarce obozu w Buchenwaldzie – której niezdolność do rodzicielskiej miłości zamieniła jej dzieciństwo w skute emocjonalnym lodem piekło. Jedna z najbardziej poruszających mikroczęści książki Tulli opowiada o tym, jak dorosła już córka czuwa przy łóżku umierającej, chorej na Alzheimera matki. Cofanie się w naznaczoną traumą obozu koncentracyjnego i okupacji przeszłość daje narratorce szansę na zrozumienie, że mapa łączących je emocji wytyczona została na długo zanim przyszła na świat. Choć jest świadomość, nie ma mowy o wybaczeniu.
Bohaterka „Włoskich szpilek” wciąż boryka się ze swoim niedopasowanej. Łatka „Innej”, przypięta jej w szkole, ma wiele odcieni: ociężałej intelektualnie, wiecznie zmęczonej, ospałej, spóźnialskiej uczennicy, która w klasowym stadzie zawsze zajmuje najbardziej podporządkowaną pozycję; córki pochodzącej z mieszanego, a więc politycznie podejrzanego, polsko-włoskiego małżeństwa; we Włoszech – pochodzącej z ubogiego świata za żelazną kurtyną, wreszcie – o czym mowa we wstrząsającym końcowym opowiadaniu książki – pół-Żydówki. Ponieważ nie potrafi się obronić przed surowym wyrokiem żadnej z oceniających ją instancji – szkoły, matki, kolegów z klasy – postanawia skupić się na przetrwaniu, na nieprzykuwaniu uwagi. Opowieść Tulli prowadzi do przygnębiającego wniosku, że niezbywalna inność oznacza życie w czarnej chmurze, w ciągłym lęku przed przyłapaniem.
A jednak, kiedy przychodzi moment konfrontacji dorosłej bohaterki z jej zaszczutym, zahukanym, dziecięcym „ja”, nie pojawia się żadna recepta, jak przetrwać straszny czas dorastania. Narratorka nie umie nic doradzić zobojętniałej, przestraszonej, apatycznej sobie sprzed lat - może tylko, by spróbowała więcej spać. To kolejny smutny wniosek – trauma dzieciństwa jest nieusuwalną częścią świadomej dorosłości, nie można jej ominąć, bo – jeśli wyciągnąć z niej dobre wnioski - bywa szkołą wrażliwości.
Trzeba jednak wyraźnie powiedzieć, że dzieciństwo bohaterki „Włoskich szpilek” nie było typowe dla polskich dzieci urodzonych w PRL-u. Coroczne wakacje w Mediolanie dawały jej szansę otarcia się o świat, który w każdym wymiarze był lepszy, ładniejszy i prostszy. W tamtym świecie wojna objawiła się brakiem śmietanki do kawy, w świecie z którego przybyła – obozami zagłady. Obrazy mieszczańskich rodzin, przywiązanych do pięknych przedmiotów i salonowej etykiety, choć nieco pretensjonalne, uwydatniają szarość, nijakość i prostactwo tamtego świata w „zimnym kraju” na północy kontynentu. I choć powieści o nudzie PRL-u było już dziesiątki, wizja Tulli przekonuje mnie znacznie bardziej niż np. pomysł Antoniego Libery z „Madame” - gdzie znakiem zachodniego świata stają się kolorowe rajstopy nauczycielki francuskiego. Może dlatego, że wciąż trochę czuję się małą, nieszczęśliwą dziewczynką.
I jeszcze jedno – dla wszystkich, którzy spodziewają się szczęśliwego zakończenia, w którym z opresji kolegów ze szkoły i toksycznej matki nieszczęśliwą dziewczynkę wybawia przyszły mąż: nie będzie rycerza na białym koniu. Magdalena Tulli jest na to zbyt świadomą pisarką. „Włoskie szpilki” mają przecież oczyszczać i uwalniać - nie zniewalać.